Wracają restrykcje w szkoleniu?
W czasie tzw. gowinowskiej deregulacji zawodów zniesiono wymogi dotyczące m.in. szkolenia żeglarskiego. Zamiast latami zbierać coraz bardziej fikcyjne dokumenty, do szkolenia wystarczało wykształcenie średnie, niekaralność i wiedza z zakresu, którym człowiek może się chcieć podzielić.
Wprowadziło to istotne zmiany do skostniałego szkolenia. Powstały liczące się szkoły żeglarstwa, powstały konkurujące ze sobą systemy szkoleniowe - czy to ISSA (International Sailing Schools Associacion), czy to RYA (Royal Yachting Associacion). Do tego masa programów autorskich. Kursant tak czy inaczej podchodził do ustandaryzowanego egzaminu kontrolowanego przez państwo. Samo szkolenie stało się nieobowiązkowe.
Również dotyczyło to zajęć z dziećmi i treningu sportowego. Obowiązek uprawnień zdobywanych na AWFie zastąpiony został wymogami jak wyżej. Wbrew początkowym obawom okazało się, że bezpieczeństwo dzieci nadal jest wysokie i rosną kolejne pokolenia świetnych żeglarzy. Rozwinęły się też firmy organizujące obozy, rejsy mazurskie itd.
W to wszystko wkracza obecnie PZŻ usiłując "uregulować" system, a de facto odzyskać straconą pozycję, wpływy i finanse. Sam Polski Związek Żeglarski nie dysponuje obecnie bazą szkoleniową - nawet Trzebież prowadzona jest przez osobny podmiot - i jedyną metodą przywrócenia wpływu na firmy, szkoły żeglarskie, instruktorów jest droga przez ministerstwo.
Może to dobry moment, by rozpocząć dyskusję nt. takich praktyk? Również ich wpływu na gospodarkę i funkcjonowanie branży turystycznej, tak dotkniętej już epidemią?